czwartek, 30 maja 2013

Rozdział 12- punkt widzenia Lori

Stoimy w miejscu. Patrzymy po sobie. Jestem strasznie zmęczona. Nie mam siły czegokolwiek powiedzieć, zwłaszcza, że atmosfera nie jest zbyt miła. Annie dopiero teraz zdaje sobie sprawę z tego co zrobiła, a Hannah... Hannah właśnie wpada w furię. Zaciska pięści, chwyta jakieś gałęzie i rzuca nimi na wszystkie strony. Cholera , właśnie uratowałyśmy jej życie, a ta próbuje nas zabić patykami? Staram się tego nie okazywać, ale jestem strasznie zdenerwowana. Od początku nie żywię do Hannah większych uczuć. Czuję, że mnie nie lubi. Mierzę ją wzrokiem, dopatrując się jakiś oznak choroby psychicznej, ale nic nie dostrzegłam. Może jest taka z natury?
Widzę, że Annie jest lekko zmieszana. Nie wiem jak postąpiłabym w jej sytuacji.  Spoglądam na nią, a ona tylko kiwa głową.
- Ejej spokojnie !- krzyczę w stronę Hanny, ale ona nie zwraca na to uwagi.
- Hannah, co jest?- mówi Annie łapiąc ją mocnym uściskiem za ramiona. Jednak Hannah wykazuje się większą siłą, bo bez problemu wyrywa się z uścisku koleżanki. Widzę, że Hannah coś wie. Coś czego my nie wiemy, a powinnyśmy wiedzieć. Sądzę że ta informacja jest o nas. Nagle Annie odwraca się. Jej oczy napełniają się łzami.  Zrzuca plecak i łuk na ziemię.  Biegnie w stronę Josha. Klęka przy nim. Przypomina mi się sytuacja sprzed paru godzin. Zamykam oczy i ronię łzę.  Przecieram oczy i widzę, że Annie czuje dokładnie to samo. Wyszłabym na totalną idiotkę, gdybym w tym momencie zaczęła ją pocieszać. Nic by to nie dało. Co jej niby bym powiedziała? Coś w stylu:,, Nie martw się to tylko brat'' ?!  Mam brata i wiem jak to jest. W końcu wyczerpana siadam na ziemi. Widzę, że Hannah się nad czymś zastanawia.
- Zrobiłaś to, co miałaś zrobić- powiedziała szorstko w stronę Annie , Hannah.
- O co ci chodzi?- pyta Annie podnosząc się z trawy. Hannah zbliża się do niej. Stoją oko w oko. Hannah jest odrobinę wyższa od Annie, więc spogląda na nią z góry, z pogardą.
-Myślisz, że nie wiem?!- Rzuca Hannah. Zaciskając usta.- Josh- spogląda na nieboszczyka- mi wszystko powiedział – dodaje.
- Ej dziewczyny !!!- wstaję i krzyczę, ale chyba mnie nie słyszą.
-Co do cholery?! – Wrzeszczy Annie wyraźnie zdenerwowana. Staram się je uciszyć, ale mi to zabardzo nie wychodzi, bo nie chcę się mieszać. Hannah łapie Annie za ramię.
-Nie udawaj, że nie wiesz!- syczy ze złością pogłębiając uścisk.
- O co ci chodzi Hannah?- Pyta łkając.
- Nie spodziewałam się, że taka jesteś- mówi Hannah niczym czarownica, albo wiedźma- Myślałam że jesteś dobra. Myślałam że kochasz swojego brata.
- Chodzi ci o to, że go zabiłam?- pyta Annie, a ja sarkastycznie myślę :,, Nie, chodzi o to , że łaskotałaś go po brzuchu jak był mały''- Czuję się źle z tego powodu. Może Josh nie był kochanym przeze mnie bratem, ale ja nie chciałam go zabić. – wiedziałam, że kłamie. Jakaś cząstka jej kochała Josha za to... Za to że był jej rodziną. -Nawet nie wiedziałam, że to on. Po prostu widziałam, że grozi ci niebezpieczeństwo… Dlatego to zrobiłam- kończy.
Zamiast być nam wdzięczną Hannah pokazuje nam jak bardzo nas, a zwłaszcza Annie nie lubi. Nie chcę, żeby uratowanie komuś życia zakończyło się tragedią. Muszę coś zrobić, ale za bardzo nie wiem co.  Spotykam wzrok Annie. Rzucam jej współczujące spojrzenie i spuszczam wzrok na ziemię. Z zakłopotania wyrywa mnie głos Hanny:
 -To było w nocy, w dniu wyjścia na arenę- mówi spokojnym głosem- spotkałam Josha w jadalni. I wiesz, co mi powiedział?- Super plotki na igrzyskach ?! - Mówił mi, że gdy przyszłaś do jadalni, powiedziałaś że postarasz się go zabić.
Annie wygląda na rozgoryczoną.
- To nie prawda- mówi stanowczo i patrzy prosto w błękitne oczy Hannah- przysięgam !
- Nie wierzę ci !- mówi Hannah, odwraca się plecami do mojej towarzyszki i odchodzi. Wszystko staje się strasznie skomplikowane i niejasne. Nie wiem co zrobić. Nie dam rady pomóc. Stanęłabym po stronie Annie oczywiście, ale już nie wiem w co wierzyć. Annie rzuca ostre spojrzenie na martwego brata. Nie ma w tym spojrzeniu ani grama smutku. Widać tylko gniew i żal. Obwinia za to wszystko Josha.  Czuję ucisk w żołądku. Może i nie lubię Hanny, ale czuję, że coś ją gryzie. Annie... Ona to już w ogóle ma przewalone. Nie ma to jak kłótnia z przyjaciółką.
- Wiecie co ?! – wrzeszczy rozżarzona Annie. Najdziwniejsze było to że skierowała to też do mnie. Co ja jej do cholery zrobiłam?! Annie z grymasem cofa się powoli do tyłu w stronę ruchomych piasków. Hannah patrzy na nią jak na psychopatkę-Jeśli mi nie wierzycie to nie. Szczerze mówiąc, to mam to wszystko gdzieś! Idźcie sobie gdzie chcecie, róbcie sobie co chcecie, ja nie mam zamiaru...- w tym momencie stawia nogę na ruchomych pisakach. Spoglądam na Hannę, która nie ma pojęcia co robić.
- Annie!- krzyczę i rzucam się jej momentalnie na pomoc. Tonie błyskawicznie. Wyciągam do niej dłoń. Trzymam ją najmocniej jak umiem. Jej ręka powoli wyślizguje się z mojego uścisku. Spoglądam na Hannah w stylu : ,, może byś podeszła i pomogła? ‘’. Sojuszniczka podchodzi do mnie i mówi strategię. Przytakuję i odstępuje jej miejsca tuż przy Annie. Kładzie się na ziemi wyciąga do niej rękę. Ja stoję na brzegu trzymam za nogi Hannah i ciągnę. Nie jest łatwym zadaniem utrzymać dwie dziewczyny, ale jakoś to robię. Z napiętymi wszystkimi mięśniami wyciągamy Annie z piasków. Jest cała usmolona mieszaniną błota i piasku. 
- Dziękuję …- mówi zdyszana- dziękuję- powtarza i spogląda mi w oczy. Uśmiecham się i pokazuję że chyba mają coś z Hannah do rozwiązania.
- Wierzę ci – mówi zdecydowanie Hannah. Annie odpowiada wdzięcznym spojrzeniem i uśmiechem. Na szczęście się pogodziły. Nie wytrzymałabym dłużej. Siadam na ziemi. Oddycham głęboko. Nadal widzę nieobecną Sophie.  Przełykam ślinę. Annie, już wytarta z błota, siedzi razem z Hannah i omawiają strategię. Obydwie są bardzo zajęte rozrysowywaniem miejsc, w których spotkałay zawodowców, więc podchodzę do Josha. Delikatnie zamykam mu oczy i klęczę przy nim.
- Co robisz?- krzyczy do mnie Annie.
- N..nic! zobaczyłam coś na trawie, ale to były tylko przewidzenia.- Zmyślam szybko jakieś kłamstwo. Annie mogłaby się obrazić, za to, że zajęłam się jej kochanym jak również znienawidzonym bratem.
- Wstawaj Lori idziemy- mówi Hannah , a ja zrywam się na równe nogi.
                Włóczymy się po arenie. Sojusznik - kot (czy tam co to jest) Annie towarzyszy nam przy wędrówce. Rozmawiamy śmiejemy się. Mimo wszystko mój śmiech nie jest szczery. Gdy tylko zamykam oczy zawsze widzę na przemian, raz uśmiechniętą, a raz martwą Sophie. Nie mam ochoty na towarzystwo, muszę sobie wszystko przemyśleć.
- Idę poszukać trochę jedzenia- mówię.
- Idziemy z tobą- mówi Annie, a Hannah przytakuje.
- Nie, idę sama! – krzyczę stanowczo, a w odpowiedzi słyszę tylko trzepot skrzydeł spłoszonych ptaków.
- A co jak ci się coś stanie?- pyta spokojnie, ale zdecydowanie Hannah.
- Mam nożyki. - mówię i wyciągam moją broń.
W końcu dziewczyny odpuszczają i pozwalają mi udać się w samotną wędrówkę w poszukiwaniu jedzenia, dają mi jeszcze garść suszonych owoców. Obiecuję im tylko, że się niedługo spotkamy i proszę, aby szły mniej więcej na wprost. Ruszam w lewo w głąb lasu. Po głowie chodzą mi przeróżnie myśli. Od moich wspomnień z wakacji, do wybranych scen z horrorów. Kopię konar, jednak okazuje się twardszy niż myślałam, więc kończy się to bólem w palcach u stóp. Spoglądam na swoje nożyki. To właśnie jednym z nich jeszcze niedawno zabiłam … Sophie… Patrzę przed siebie. Zauważam jakieś drzewo z owocami. Biegnę w jego stronę. Biorę nożyki w dłonie i obcinam gałązki z owocami. Annie i Hannah uznają czy są jadalne, ja osobiście nie mam zamiaru tego sprawdzać.  Nagle słyszę kroki. Kryję się za krzewem. Na moje nieszczęście to jest Grover. Nie mogę siedzieć bezczynnie. Musimy sobie coś wyjaśnić.  Wychodzę zza krzewu.
- Witaj - powiedział Grover, jakby się spodziewał, że mnie tu spotka.
- Emm cześć?- mówię lekko zmieszana i zdekoncentrowana.
-Właśnie po ciebie szedłem-rzuca. I demonstruje mi swój miecz.- Och, nie sam oczywiście, z moją grupą.- mówi i puszcza do mnie oczko.
- S.. Skąd wiedziałeś gdzie jestem ?!- wrzeszczę.
- Jakby to powiedzieć… Ktoś od dłuższego czasu ktoś was obserwuje, że tak powiem.- spokojnie wyznaje Grover. – To jak? Zamierzasz tu tak stać i czekać , aż wraz z towarzyszami cię zabijemy, czy uciekasz?- pyta z szarmanckim uśmieszkiem. Nie mam zamiaru odpowiadać mu na to pytanie, więc biorę nogi za pas i co sił biegnę stronę towarzyszek. Grover postanowił poczekać na swoją grupę chwilkę, ale już za mną biegną.  Mam nad nimi przewagę, ale długo tak nie pociągnę. Nagle przedzieram się przez krzaki i wpadam dokładnie na Hannę.
- Uciekajcie ! - krzyczę jej prosto w twarz.







Reklama ;D

Hej tutaj Hania (Hannah) i reklamuje mojego bloga ;D Jest to ciąg dalszy Intruza, pisany z perspektywy nowej dziewczyny. Serdecznie zapraszam !
http://intruz-co-dalej.blogspot.com/

niedziela, 26 maja 2013

Rozdział 12 - punkt widzenia Hannah

 Szybko wstałam na nogi i otrzepałam się z ziemi. Próbowałam  wszystko ułożyć sobie w głowie, tak więc, Josh zabił Chanel i również mnie chciał zabić lecz uratowała mnie Annie i Lori. Po pierwsze - dlaczego Josh zerwał sojusz i chciał mnie zabić? Po drugie co tu robią dziewczyny? Josh chyba powiedział, że Annie chce go zabić, dopełniła swego. Lori po prostu z nią przyszła, ot, do pomocy. Jednak wciąż nie rozumiałam wszystkiego! Dlaczego zerwał sojusz?! Ufałam mu... Dopiero po jakimś czasie orientuje się, że patrzyłam, cały czas na Annie, która kopała  jakąś gałąź. Ze złością, spowodowaną niewiedzą i dezorientacją, odwróciłam się  i zaczełam rozrzucać badyle dookoła siebie, jakby mi przeszkadzały. Lori i Annie kręciły się wokół mnie i próbowały mnie uspokoić, co jeszcze bardziej mnie rozjuszało. W końcu Annie dała za wygraną i odpuściła, podobnie jak Lori. Oglądnęłam się za nią; świetnie! nagle zajęła się bratem. Niewiem co ona tam robiła, ale kleńczała przy nim. Po głowie chodziła mi jedna myśl, która w końcu znalazła upust w moich ustach:
- Zrobiłaś co miałaś zrobić. - mimowolnie się uśmiechnęłam, brzmiało to śmiesznie; wykonała robotę. Chwila, czy ja wariuję?
- O co chodzi? - zapytała się. Wyglądała na naprawdę zdziwioną, ale po zdradzie Josha będę ostrożniejsza. Podeszłam do niej, w tamtym momencie byłam rozeźlona; na Josha, bo mnie oszukał, na Annie, że go zabiła i na siebie bo jestem zagubiona, uwieżyłam Joshowi, i pomimo tego wszystkiego coś do niego czuję, choć jest już za późno na wyznania. Poirytowana, przyznam szczerze, wysyczałam:
- Myślisz, że niewiem? - dziewczyna starała się, za wszelką cenę, założyć maskę niewiedzy, za to ja musiałam od niej to wyciągnąć, musiałam to usłyszeć z jej ust- Josh mi wszystko powiedział.
Annie się odsunęła, we mnie wstąpiła furia i podciągnęłam Annie za plecy kurtki, dzięki czemu zjechały jej rękawy. Teraz Annie była wkurzona:
- Co do cholery?! - jeszcze się pyta!
- Nie udawaj, że nie wiesz. - właściwie to ja już sama wątpiłam w to wszystko. Może Annie naprawdę nic nie wie? Ale, chyba Josh sobie tego nie wymyślił? Opuściłam wzrok, było mi wstyd, że zaatakowałam dziewczynę, wyładowywując swoje emocje na niej.
- O co ci chodzi Hannah? - zapytała. Powiedziała to takim głosem, że albo jest naprawdę zdezorientowana, albo jest super aktorką-trybutem.
- Nie spodziewałam się, że taka jesteś. Myślałam że jesteś dobra. I że kochasz swojego brata- wyrzuciłam z siebie.
- Chodzi, ci o to, że go zabiłam? - miałam ochotę powiedzieć coś chamskiego i ironicznego, lecz mnie wyprzedza - Czuję się źle z tego powodu. Może Josh nie był kochanym prze zemnie bratem ale ja nie chciałam go zabić. Nawet nie wiedziałam że to on. Po prostu widziałam że grozi ci niebezpieczeństwo... Dlatego to zrobiłam.
Teraz to byłam w kropce. Postanowiłam walić prosto z mostu:
- To było w nocy, w dniu wyjścia na arenę, spotkałam Josha w jadalni. I wiesz, co mi powiedział?
 Widziałam, że Annie drgają ręcę, ale kontynuowałam:
- Mówił mi, że gdy przyszłaś do jadalni, powiedziałaś że postarasz się go zabić.

Nagle dziewczyna otworzyła buzie ze zdumienia.
- To nie prawda- spojrzała mi w oczy - Przysięgam.
Potrzebowałam chwili spokoju, musiałam sobie to ułożyć wszystko w głowie. W sumie składa to się w jedną logiczną całość, lecz gdy tylko myślę o tej tezie moje serce pęka na milion kawałków. Spojrzałam na Annie i Lori, próbując wyczytać coś z ich twarzy. Nic, zero żadnych emocji.
- Nie wierzę ci. - odpowiedziałam beznamiętnym głosem. Moje serce wygrało. Odwróciłam się, aby od nich odejść, lecz zatrzymał mnie krzyk Annie.
Wiecie co?- odwróciłam się zaciekawiona, a ona szła w tył, prosto w piaski. - Jeśli mi nie wierzycie to nie. Szczerze mówiąc, to mam to wszystko gdzieś! Idźcie sobie co chcecie róbcie sobie co chcecie, ja nie mam zamiaru.. Zapewne Annie w tamtym momencie poczuła, że znajdowała się w ruchomych piaskach. Umysł był za dziewczynami, a serce za Joshem. Jednakże to w razie potrzeby, tak jak wtedy do myślenia potrzebny mi bardziej mózg. Szybko obmyślam plan.
-Annie!- Lori, podbiegła do niej,starała się jej pomóc. Kiedy mój plan był gotowy, omówiłam go z Lori i po chwili przystąpiłyśmy do działania. Następnie na brzegu miałyśmy całą, choć brudną Annie. Odpoczywałyśmy, bo wyciągnięcie jej było nie lada wyczynem. Annie nam dziękowała, a ja zdaje sobie sprawe, że muszę powiedzieć jej, do czego doszłam:
- Wierzę ci.
  Szłyśmy, a raczej włóczyłyśmy się, po arenie od jakiegoś czasu. Towarzyszył nam żbik Annie - Sojusznik. 
- Idę poszukać jakiegoś jedzenia. - odparła Lori.
- Idziemy z tobą. - powiedziała Annie, po czym spojrzała na mnie. Przytaknęłam głową twierdząco. 
- Nie idę sama! - krzyknęła Lori, aż ptaki z pobliskich drzew, uciekły.
- A co jak ci się coś stanie? - zapytałam spokojnym głosem.
-Mam nożyki. - razem z Annie odpuściłyśmy i pozwoliłyśmy Lori iść samej. Ann dała jej jeszcze garść suszonych owoców, aby nie była głodna. Potem same zjadłyśmy trochę owoców i zieleniny. Następnie ruszyłyśmy w drogę. Po jakimś czasie usłyszałam jakieś krzyki. W odruchu przylgnęłam do drzewa, przyciągając do siebie Annie. Nagle zza krzaków, wyleciała poobijana Lori która wrzasnęła mi prosto w twarz:
-Uciekajcie!!!


wtorek, 21 maja 2013

Rozdział 12- punkt widzenia Annie

 Nie wiem co mam powiedzieć. Obok mnie stoi zmęczona Lori, a przede mną wściekła Hannah, która z jakiejś przyczyny, jest jakaś rozdrażniona. Stoimy w milczeniu przez jakieś dwie minuty i gapimy się na siebie. Zaczynam kopać konar drzewa z łatwego powodu- czuję się nie zręcznie i nie wiem co mam ze sobą zrobić. Nagle, Hannah zaczyna rzucać na wszystkie strony połamanymi gałęziami. Nie wiem co powinnam zrobić w tej sytuacji. Postanawiam wraz z Lori, że trzeba ją uspokoić. Kto wie? Może przeżyła szok? Jednak ona za każdym razem od nas odchodzi, albo po prostu kręci się z frustracją. Przypomina mi się furia mojego brata gdy w domu prosiłam... Boże, mój brat! Puszczam na podłogę plecak i podbiegam do niego. Klęczę przy nieboszczyku i wpatruję się w niego. Pojawiają mi się w oczach łzy, jednak żadna nie znajduje ujścia. Szybko przecieram oczy i wstaję aby otrząsnąć się z tego szoku. Lori przygląda mi się i chyba wie, że lepiej zostawić mnie w spokoju; po prostu chcę zostać sama. Mam ochotę odejść, gdy nagle słyszę zastanawiające mnie słowa.
- Zrobiłaś to co miałaś zrobić- mówi Hannah ze smutnym i lekko ironicznym uśmiechem.
- O co chodzi?- zapytałam.  Hannah podchodzi do mnie i przysuwa się bardzo blisko, co wprawia mnie w duże zakłopotanie bo raczej nie chce mnie przytulić.
- Myślisz że nie wiem?- syczy ze złością- Josh mi wszystko powiedział.
 Cofam się o krok ale Hannah łapie mnie za ramię, przy czym ściąga mi lekko kurtkę. Szybko odrzucam z jej rękę i  odskakuję.
- Co do cholery?!- mówię poprawiając kurtkę. Jestem pewna że Hannah nie chciała zrobić mi krzywdy, tylko z niewiadomego powodu, chciała żebym wyjaśniła jej jakąś sytuację, o której nie mam bladego pojęcia.
- Nie udawaj że nie wiesz- mówi spokojnie po czym spuszcza wzrok. Po chwili znowu go podnosi, aby wbić we mnie jeszcze gorsze spojrzenie, które przepełnione jest nieufnością.
- O co ci chodzi Hannah?- pytam się, lekko załamującym głosem. Nie mam siły. Arena wykańcza mnie psychicznie. Mam ochotę odejść z tego świata, aby moje męki i ból się skończyły.
- Nie spodziewałam się, że taka jesteś. Myślałam że jesteś dobra. I że kochasz swojego brata- mówi z goryczą.
- Chodzi ci o to, że go zabiłam?- pytam się i czuję że nogi się pode mną lekko uginają, z powodu przypomnienia sobie tej okropnej sytuacji.- Czuję się źle z tego powodu. Może Josh nie był kochanym prze zemnie bratem ale ja nie chciałam go zabić. Nawet nie wiedziałam że to on. Po prostu widziałam że grozi ci niebezpieczeństwo... Dlatego to zrobiłam.
Popatrzyłam się na Lori. Widać było, że jest skupiona na sytuacji i zastanawia się, co zrobić. Przez chwilę popatrzyła się na mnie, rzuciła współczujące spojrzenie i wbiła wzrok w ziemię. Hannah zastanawiała się nad moimi słowami. Widać że bije się z myślami, aż w końcu się odezwała.
- To było w nocy, w dniu wyjścia na arenę- mówi spokojnym głosem- spotkałam Josha w jadalni. I wiesz, co mi powiedział?
 Czułam że serce podskakuje mi do gardła. Boże, co on jej powiedział? Co się stało, że Hannah straciła do mnie zaufanie?
- Mówił mi, że gdy przyszłaś do jadalni, powiedziałaś że postarasz się go zabić.
Słucham? Była to zupełnie odwrotna sytuacja do tej, która się wydarzyła. To absurd. I że Hannah uwierzyła temu gnojkowi. Nie wierzę, po prostu nie wierzę.
- To nie prawda- mówię i patrzę się jej prosto w oczy, aby utwierdzić ją w tym, że nie kłamię.- Przysięgam.
 Rzucam szybkie spojrzenie na mojego martwego brata. Nawet jeszcze nie zabrali jego ciała do Kapitolu. Przez chwilę jest mi go szkoda. Ale przypominają mi się lata, w których Josh wyładowywał na mnie całą złość; co sprawiało że cała byłam w siniakach. Mama i tata nie pomogli. Również się bali.
 Hannah patrzy się w glebę i solidnie zastanawia się nad tym co powiedziałam. Lori patrzy się na mnie i Hannę i mam wrażenie że ma ochotę to zakończyć, ale nie wie jak. Dochodzę do wniosku, że Hannah nie żywiła do Lori sympatii podczas ostatnich dni przygotowań. Aż trudno uwierzyć że jeden człowiek może tak namieszać nam w życiu: Josh.
- Nie wierzę ci- mówi Hannah i odwraca się do nas plecami aby odejść. Czuję dziką frustrację, furię która rozsadza mnie od środka. Wybucham.
- Wiecie co?- mówię z kpiną. Po tych słowach Hannah się odwraca, a ja zaczynam cofać się do tyłu - Jeśli mi nie wierzycie to nie. Szczerze mówiąc, to mam to wszystko gdzieś! Idźcie sobie co chcecie róbcie sobie co chcecie, ja nie mam zamiaru...
 Moja noga nie wyczuła gruntu lecz wpadła w jakąś... wodę, a zaraz za nią całe ciało. Nie za bardzo rozumiem co się stało, siedzę w czymś płynnym, lecz gęstym jak kisiel.
- Annie!- słyszę głos Lori, która podbiega do mnie i stara się mi pomóc. Hannah stoi z tyłu i przytupuje szybko nogą, z rozkojarzoną miną, lecz po chwili podbiega do Lori i omawia z nią plan działania.
 Już wiem co się stało.
 Ruchome piaski.
 Czuję jak zapadam się głębiej. Jeśli dziewczyny zaraz czegoś nie zrobią, to zginę marnie. W duchu modlę się, aby im nic się nie stało. Po chwili Lori i Hannah, tworzą coś w rodzaju dźwigni. Lori stoi na brzegu i z całej siły trzyma Hannę za rękę, która stoi pochylona ku mnie i podaje mi rękę. Patrzę jej się głęboko w oczy i pewnie łapię ją za rękę. Muszę przyznać, że Lori jest całkiem silna. Po krótkim czasie, siedzimy już na brzegu i sapiemy ciężko.
- Dziękuje- dyszę- Dziękuje...
 Lori kiwa głową, wypuszczając powietrze. Hannah tylko spokojnie siedzi. Doznaję szoku gdy obraca się w moją stronę, łapie mnie za ramie, uśmiecha się lekko i wypowiada dwa słowa.
-Wierzę ci.
 Zupełnie nie wiem co powiedzieć, więc gapię się na nią i kiwam głową z lekkim uśmiechem. Ciekawe, czy jeszcze kiedyś mi zaufa.
 Po upływie godziny wyruszamy w drogę. Idziemy obok siebie w milczeniu, chociaż kilka razy, któraś z nas próbuje zapoczątkować rozmowę. Postanawiam że opowiem im moją przygodę z chłopakiem z szóstki. Po końcu opowieści, zauważam że nie ma koło mnie Sojusznika. Po chwili oglądam się w stronę Lori i widzę jak się z nim bawi. Śmieję się.
 Po trzydziestu minutach wędrówki, Lori proponuje, że pójdzie poszukać jedzenia. Razem z Hanną chcemy iść z nią. Przecież to niebezpieczne iść samej w poszukiwaniu jedzenia. Po za tym boję się, jak ją potem odnajdziemy. Jednak ona jest na tyle uparta że stawia na swoim i idzie sama. Gdy ma odejść, wciskam jej trochę suszonych owoców do ręki, żeby nie była głodna. Po tym gdy odchodzi, zasiadamy z Hanną i jemy suszone owoce i jakąś zieleninę, na którą tak naprawdę nadepnęłam. Później wyruszamy w drogę. Nie odzywamy się do siebie, ale śmiejemy się z Sojusznika który próbuje złapać muchę. Przeszłyśmy już około trzech kilometrów. Gdy nagle słyszymy krzyki. W pierwszym odruchu Hannah pcha mnie w stronę drzewa. Zatrzymuje się gdy słyszy znajomy głos. Lori.
 Pędzimy w kierunku krzyków, gdy nagle z krzaków, wprost na nas wpada zmachana Lori. We włosach ma gałązki i listki, a jej kurtka jest poszarpana. Widzimy że Lori się chwieje a więc ją podtrzymujemy.
-Uciekajcie!


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przepraszam, rozdział miał być wczoraj ale nie miałam prądu :( Mam nadzieję że się podoba ;) pozdrawiam wszystkich :-)

     

czwartek, 16 maja 2013

Rozdział 11- punkt widzenia Lori


Budzę się otoczona wysokimi trawami. Stwierdzam, że jest już dosyć późno. Moje lenistwo znów daje się we znaki. Ale ze mnie debilka. Jak w grze na śmierć i życie , mogę sobie drzemać słodko w trawie?! Przecieram oczy, rozciągam się i podnoszę się z ziemi. Jestem nadal zaspana więc niewiele jeszcze kojarzę. Rozglądam się po okolicy. Widzę las , wodospad, i wysokie trawy. Po dłuższej chwilce dopiero uświadamiam sobie co ja tu robię i prędko spoglądam w stronę drzewa pod którym jeszcze niedawno spała Annie i jej kot. Momentalnie biorę plecak na plecy i stawiam pierwsze kroki w kierunku drzewa. Przecież nie mogła dojść daleko. Zapewne nie obudziła się wiele przede mną. Coś mnie zatrzymuje. Słyszę ciche pikanie zza drzew za mną. Idę w tamtą stronę, parę minut mnie nie zbawi, więc idę spacerkiem. Nagle widzę przed sobą ciało jakiegoś chłopaka, a obok niego ogromną kapsułę czekającą na otworzenie. Na widok martwego trybuta przewraca mi się w żołądku. Nie uratuję go... Leży tu chyba od jakiegoś czasu. Zamykam oczy biorę głęboki oddech i zostawiam chłopaka w spokoju. Ruszam w stronę kapsuły. Mocnym ruchem ją otwieram, a w środku znajduję łuk, kołczan i karteczkę: ,,Mike, dasz radę!!! Twoi rodzice już szykują dla ciebie przyjęcie powitalne! Łuk ci pomoże!!! Czekamy. Kate''. Przełykam ślinę i biorę zawartość kapsuły na ramię. Nie potrafię z tego korzystać, ale nie należy zostawiając tak cennego łupu zawodowcom. Biorę nogi za pas i biegnę w stronę wodospadu. Potem w stronę drzewa Annie i tu zaczynają się schodki... W którą stronę teraz? Nagle słyszę głosy.  Dochodzą one zza krzaków na lewo ode mnie. Głosy są coraz głośniejsze... Właśnie ! głosy ! czyżby kot Annie nauczył się mówić, czy już jest z kimś w sojuszu?! Kiedy głosy są już naprawdę głośne wskakuję w wielki krzew. Nie był to dobry pomysł, bo teraz cała jestem podrapana. Nie ma to jak wskoczyć do kolczastego krzewu. Na szczęście jest to dobra kryjówka i bez problemu mogę obserwować Annie . Obok niej widzę jakiegoś chłopaka… nie mam pojęcia kto to jest… Zaraz za nimi idzie kot. Chłopak ma krwawiącą ranę. Znając Annie zaraz do niego podejdzie i opatrzy zadrapanie. Tak oczywiście się dzieje, Annie siedzi przy chłopcu i robi mu coś z nogą. Mam wrażenie, że się kłócą. Cóż nie moja sprawa. Niestety niewygodne schronienie daje się we znaki, więc postanawiam zmienić miejsce kryjówki. Na szczęście Annie zanurzyła na chwilę głowę w plecaku, więc zyskałam chwilkę na ciche przemieszczenie się. Prędko wyskakuję z krzaków i biegnę w stronę drzewa jakieś dwa metry ode mnie. Ruszając zaczepiłam nogą o gałązkę, co spowodowało dość głośny szelest. Sojusznik Annie zwrócił wzrok ku mnie. Padłam na ziemię i resztę drogi przeczołgałam. Mam nadzieję, że mnie nie zauważył. Siedzę teraz za krzakiem. Kładę nacisk na ZA , pamiętaj, ostatnio byłam W krzaku.  Burczy mi w brzuchu. Widzę, że Annie się podnosi. Od razu ja też wstaję. Chyba gdzieś ruszają. Idę za nimi w odstępie około 10 metrów kryjąc się za drzewami. Przypominam sobie umiejętności strzeleckie Annie. Sądzę, że przydałby się jej mój łuk. Zerkam na swój cenny łup. I tak z nim nic nie zrobię. Biegnę troszkę przed parę sojuszników i niezauważona kładę łuk wraz z kołczanem pod krzaczkiem. Odsuwam się na bok. Nagle jej kolega zauważa mój łuk.- O co to?- mówi chłopiec.- Nie podchodź!- krzyczy Annie łapiąc go za rękę.- To pewnie pułapka. Chłopak się odsuwa, a zaraz potem bierze kilka kamieni i zaczyna nimi rzucać w stronę łuku.- Gdzie tam- mówi pewnie chłopak - Żadna pułapka. Podejdź i weź.Annie spogląda na niego spode łba, ale jednak decyduje się podejść do prezentu. Zarzuca na ramię kołczan i bierze w dłoń łuk. Annie się delikatnie uśmiechnęła. Szczerze, mi też jest miło patrzeć na Annie, która dzięki mnie jest szczęśliwa... no może nie szczęśliwa, ale zadowolona z prezentu-na pewno. Widzę, że Annie rozmawia o czymś z chłopcem, niestety nie jestem w stanie dosłyszeć o czym. Nagle słyszę szelest trawy niedaleko mnie. ktoś się zbliża do Annie! Mnie nie był w stanie zauważyć, bo cały czas jestem w ukryciu, za to Annie ?!  Chłopak właśnie odchodzi w głąb lasu, a Annie została sama. Nie mogę pozwolić by ktoś ją zabił!!! była jedną z niewielu osób, którym chyba ufałam. Ruszam w stronę szmeru. Nie widzę kto idzie, ale porusza się z gracją jak kot. Bez zastanowienia wyjmuję mój niezawodny nożyk z bocznej kieszeni plecaka. Celuję w trybuta... Nie mam zamiaru trafiać go tak by go zabić. Jedynie chcę go opóźnić, by mieć czas na ucieczkę wraz z Annie. Nóż w mojej ręce staje się coraz cięższy . Trybut zbliża się do mojej koleżanki w błyskawicznym tempie. Nie pozostaje nic innego jak rzucić. Biorę zamach, celuję i wypuszczam nóż z ręki. O boże, co jak zabiłam?! Biegnę w stronę mojego celu-trybuta. Dobiegam na miejsce zbrodni. Widzę... Nogi się pode mną uginają. Upadam na kolana. Właśnie klęczałam przy umierającej Sophie.- Lori??- zapytała lekko- Sophie, dasz radę. Weź głęboki oddech!-krzyczę cała zapłakana.- nie, to już koniec- powiedziała zamykając oczy.- Sophie nie !!! błagam nie !!!- wrzeszczę całą we łzach. Oddech mam nierówny. - Sophie nie !!- wrzeszczę zachrypniętym głosem. Nagle ktoś łapie mnie od tyłu za ramię nie zwracam na to uwagi. Niech mnie zabiją!!!- Sophie nie... - chowam twarz w dłonie. Ona już nie wróci... I to przezemnie. Huk armaty jakby na potwierdzenie.  Nagle słyszę:-Cicho, proszę zaraz ktoś nas tu znajdzie- mówi Annie spokojnie, a ja odwracam się w jej stronę.- Teraz mi powiedz- kto ją zabił?-Ja- odpowiadam i znów popadam w szloch. Annie zdaje się być mocno zaskoczona.-Ale jak to? Nie rozumiem.
-Po prostu... – Mówię przerywając płaczem- ktoś był w... krzakach, no i ja... się wystraszyłam... i... i... rzuciłam tam nożem.- chowam twarz w dłoniach.
- Rozumiem, jak się czujesz, ale proszę chodźmy stąd. Muszą zabrać zwłoki, a poza tym pewnie ktoś nas usłyszał. Musimy ruszyć w drogę.- mówi spokojnie Annie. Kiwam głową, całuję Sophie w czoło i cichutko szepczę do niej ,,przepraszam’’. Wstaję i podchodzę do Annie. Obydwie patrzymy na martwą niegdyś zawsze uśmiechniętą dziewczynkę. Łzy same lecą mi z oczu. Czuję się tak jak po stracie najbliższej mi osoby, Oprócz tego nęka mnie poczucie winy. Spoglądam na Annie. Rozumie o co mi chodzi i obydwie przykładamy do ust trzy palce i podnosimy. Obracamy się i idziemy. Spoglądam kątem oka na Sophie. Idziemy bez słowa. Łzy nie przestają mi lecieć. Jestem mordercą. Pociągam nosem, a Annie delikatnie mnie obejmuje. Gdybym wiedziała, że to Sophie… Po co szłam za Annie… Po pół godzinie wędrówki decydujemy się na postój, więc siadamy pod drzewami i Annie częstuje mnie rodzynkami oraz pitną wodą. Nagle słyszę jakieś dźwięki z głębi lasu. Zrywam się z ziemi momentalnie, gdy zdaje sobie sprawę, że to krzyk Hanny. Biorę swój nóż do ręki spoglądam na Annie i biegniemy w stronę krzyków. Wbiegamy na polanę. Widzę Hannę uwięzioną pomiędzy ruchomymi pisakami , od razu poznaję, że przed nią stoi brat Annie z siekierą w ręku. Widzę również walającą się po ziemi głowę Chanel, na której widok przewraca mi się w żołądku. Staram się jednak zachować zimną krew. Zdaję sobie sprawę, że brat Annie ma zamiar zabić Hannah, więc nie czekając na pierwszy ruch bardziej doświadczonej Annie, podbiegam i wbijam chłopakowi sztylet w łydkę. Zaraz potem Annie strzela mu centralnie w głowę. Krew leje się strumieniami z ciała chłopaka. Słyszę armatę. Razem z Hannah patrzymy na Annie z podziwem. Annie się od nas odwraca i mówi jednoznacznie: ,,Chodźmy’’. Ruszamy we trójkę w głąb lasu.

wtorek, 14 maja 2013

Rozdział 11 - punkt widzenia Hannah

Kiedy rano się budzę nie ma z nami; ze mną i Chanel; Josha. Pewnie wyruszył już po wodę do rzeczki. To dziwne, ale nie zabrał ze sobą mojego bidona. No nic, może zapomniał. Po pozycji słońca na niebie, wnioskuje, że jest tak około dwunastej po południu. Ociągle przewracam się z koca na bok i zauważam drewnianą ławkę, a raczej przerąbany na pół pieniek drzewa. Pewnie Josh ją zrobił w nocy. Ognisko, już dawno zgasło. Patrzę w stronę Chanel, leży spokojnie, chociaż nie śpi. Wzrok ma zwrócony gdzieś w nieznany punkt za mną. Nie wiem o co chodzi, lecz gdy się obracam, już wiem. W krzakach siedzi jakaś dziewczyna, wogule jej nie kojarze. Kiedy zauważa, że zwróciłam na nią uwagę, nie czekając na nic rzuciła we mnie nożem. Na szczęście chybiła i nóż wylądował mi obok ramienia. W ciągu sekundy się obudziłam. W tym krótkim czasie, Chanel zdążyła wypuścić już dwie strzałki ze swojej ,,dmuchawki". Niestety trafiła w rękę i dłoń, co nie uśmierciło dziewczyny. Teraz wylazła z krzaków i zbliżała się w moją stronę. Wyciągnęła kolejny nóż i rzuciła. W samą porę zdążyłam odskoczyć, noż doleciał do ławki i wbił się w nią. Przeklinałam w duchu, że muszę ją zabić. Jeśli tego nie zrobię, ona zabije mnie. Z przerażeniem odkrywam, że mój miecz jest po drugiej stronie obozowiska! Zanim tam dobiegne, dziewczyna mnie uśmierci. Wyciągam nóż z ławki, biorę zamach i rzucam. Jeden rzut w serce, wystarczył na powalenie dziewczyny. Z ulgą i zarazem z niepokojem siedam na ziemi. Przed chwilą zabiłam człowieka! Jak mogłam! Ale w końcu są igrzyska i może to nie jest takie nienormalne? Aby oderwać się od przykrego incydentu, zabieram rzeczy i idę na polowanie z Chanel. Jedno mne zastanawia, dlaczego dziewczyna nie zaatakowała od razu, kiedu spałam? Dlaczego pozwalała patrzeć na siebie, Chanel? Może nie zauważyła, że się na nią patrzy? Dlaczego Chanel od razu nie zaaregowała?
Zaraz zmierzch, wróciłyśmy do naszego obozowiska. Nie upolowałam nic. Nawet nie próbowałam. Byłam zbyt przytłoczona. Usiadłam na ławce, opierając ręce na kolanach. Dosiadła się do mnie Chanel z paczką suszonych owoców.
- Chcesz? - zapytała z pełną buzią.
- Nie dzięki. - odpowiedziałam. Nagle usłyszam szelesty w krzakach, za ławką. Nie zdążyłam się obejrzeć, a pomiędzy mnie i dziewczynę z siódemki wleciała siekiera. Chanel przestraszona upuściła paczkę owoców. To Josh próbował nas zabić teraz podszedł do ławki, i nie powiem, trochę się wysilił przy wyciąganiu swojej broni z drzewa. Przez ten czas zdążyłam przejrzeć Josha. Udawał naszego sojusznika, aby potem łatwiej nas zabić.
- Chanel uciekaj!!! - krzyknęłam do dziewczyny, lecz było za późno. Huk armaty. Josh trafił idealnie w szyję, pozbawiając jej głowy. Poczułam, ja żołądek mi się przewraca. Odwróciłam wzrok i biegłam przed siebie. Nie ma już dla niej ratunku. Za to ja mogę się jeszcze uratować. Myliłam się nie mogę. Po pięci minutach biegu, moim oczom ukazały się ruchome piaski. Nie mam szans. Odwróciłam się. Dookoła mnie piaski, do tego przedemną jest Josh. Staje i wymierza siekierą.
- Josh błagam!!!
Chłopak zaciska tylko usta i bierze zamach. Nie mam miecza, nie mam szans. Krew chuczy mi w uszach.
- Proszę... - mówię cichym głosem, ku mojemu zdziwieniu, Josh prawie upuszcza broń. Nie z powodu moich słów; w udzie miał nóż, za chwilę w głowie strzałę. Pada na ziemię dodatkowo raniąc sobie brzuch siekierą. Nie rozumiem takiego obrotu spraw. Miałam zginąć a nie zostać uratowaną przez... Lori i Annie


czwartek, 9 maja 2013

Rozdział 11- punkt widzenia Annie

 Budzi mnie głośne drapanie Sojusznika. Podnoszę się na łokciach i widzę jak kot opiera się przednimi łapami o drzewo, i drapie je niemiłosiernie głośno przy czym cicho miauczy.
- Co ty robisz?- pytam z nadzieją że mi odpowie. Podchodzę do drzewa , biorę zwierzaka na ręce i stawiam obok drzewa. Patrzy się na mnie jakby z wyrzutem. Z tego co pamiętam, koty machają ogonami gdy coś im nie pasuje. Czuję że kot ma ochotę znowu podejść do drzewa, ale powstrzymuję go stawiając przed nim nogę. Nagle robi skok i drapie drzewo od drugiej strony. Przybliżam się do pnia i patrzę w górę. Już wiem dlaczego kot tak zareagował.
 Widział tam człowieka.
 Gdy bliżej przyglądam się chłopakowi, zauważam że jest to chłopiec z szóstki. Ten sam, który uratował mi wcześniej życie. Ma blond włosy, wysportowane ciało, a na dodatek jest całkiem przystojny. Gdy mnie widzi, drga nerwowo.
- Nic ci nie zrobię- mówię spokojnie. Chłopiec patrzy się na mnie nie pewnie,aby zastanowić się, czy ma uciekać, zejść na dół, lub zostać na drzewie. Wkrótce schodzi z drzewa i staje przed drzewem z rozstawionymi nogami i lekko uniesionymi rękoma, tak, jakby zaraz miał uciec.
- Jestem Back- mówi chłopak i podaje mi rękę.
- A ja Annie- odpowiadam bez uścisku jego dłoni. Back gapi się na mojego kota, który się za mną schował i zza moich łydek, wystaje tylko jego głowa.
- Można pogłaskać?- pyta uśmiechnięty.
- Nie- odpowiadam. Chłopak się śmieje.
- I tak to zrobię- Back podchodzi do Sojusznika i głaszcze po głowie. Prawie parskam śmiechem, gdy kot wbija pazury w ramie chłopca i tworzy się wielkie zadrapanie.
- Mówiłam żeby nie głaskać- podnoszę głowę i idę w stronę plecaka. Ten Back to chyba jakiś pajac. Co jak co, ale uratował mi życie. Nie będę mu zatruwać życia.
- Podejdź tu- mówię grzebiąc w plecaku.
- Ale po co?- dziwi się Back- chyba nie masz zamiaru mnie zabić. Prawda?- ostatnie słowo mówi tak, jakby naprawdę myślał że mam zamiar wbić w niego nóż.
- Nie spokojnie- śmieję się cicho.- Chcę tylko zabandażować ci tą ranę, którą zrobił ci Sojusznik- Zauważam że ma czerwoną krechę na twarzy- No i jeszcze ta rana na policzku.
- Sojusznik?- pyta się zdziwiony.
- Tak, to mój kot.
- Szczepiłaś go na wściekliznę?- po ty słowach, walę go pięścią w ramie. Back niemal krzyczy, ale zatykam mu buzie ręką.
- Cicho bądź. Nie dość, że możesz swoją krwią przywołać dzikie zwierzęta, to jeszcze krzyczysz.
- Wybacz- mówi cicho.
 Po 20 minutach opatrywania ran, chłopak daje za wygraną.
-Masz coś do jedzenia?
Po upływie pół godziny, wyruszamy na polowanie. Po kilku minutach Back zadaje mi pytanie.
- Jesteśmy sojusznikami?
- Nie- odpowiadam stanowczo- po polowaniu każdy pójdzie w swoją stronę.
 Chłopak wydaje się trochę smutny, ale po chwili wziął się w garść. Nagle zauważam błysk w krzakach. Podchodzę bliżej i nie wierzę własnym oczom. Łuk! Brązowy, połyskujący łuk z zaostrzonymi strzałami, które mogłyby powalić każdego. Zaczyna mnie coś zastanawiać. Po Po prostu ktoś go wyrzucił w krzaki? Pozbył się tak cennej broni? Docierają do mnie wszystkie okoliczności i jak poparzona odskakuję od łuku.
- O co to?- mówi chłopiec i chce podejść do krzaków.
- Nie podchodź!- krzyczę łapiąc go za rękę. To pewnie pułapka.
 Chłopak posłusznie się odsuwa i ku mojemu zdziwieniu, bierze kilka kamieni i zaczyna nimi rzucać w strone łuku.
- Gdzie tam- mówi Back- Żadna pułapka. Podejdź i weź.
 Byłam chyba na tyle głupia, że podeszłam do łuku i go wzięłam. Bez żadnego uszczerbku. Założyłam kołczan na ramie i wzięłam łuk do ręki. Teraz czułam się mniej więcej bezpieczna.
- Annie, idź dalej sama, dam sobie rade z upolowaniem czegoś- powiedział chłopak.
- W porządku. Ale chcę abyś mi coś wytłumaczył. Dlaczego uratowałeś mi wtedy życie?
 Niestety się nie dowiedziałam, ponieważ Back właśnie przedzierał się przez gałęzie, aż w końcu znikł mi z oczu. Nagle słyszę armatę. Obracam się i biegnę w kierunku, w którym poszedł Back, aby zobaczyć czy żyje. Wbiegam w krzaki ale nie widzę chłopaka, za co słyszę czyjś głośny płacz. Biegnę w tamtym kierunku, lecz gdy jestem przy celu zatrzymuje się za krzakami. jest tu całkiem przyjemnie, słońce przedziera się przez liście i jest ciepło, ale to nie czas na zachwycanie się przyrodą. Widzę Lori, która trzyma w ramionach małą dziewczynkę.
- Sophie!- krzyczy Lori na całe gardło- Nie! Nie Sophie! Otwórz oczy!
Słuchanie jej płaczu, sprawia, że prawie sama zaczynam płakać. Podjęłam decyzje. Przedzieram się przez krzaki i dobiegam do Lori.
-Lori! Uspokój się, co się stało?- jednak wydaje mi się, że ona wcale mnie nie słucha i nadal krzyczy.
- Sophie!! Nie!! Błagam, nie!
- Cicho, proszę zaraz ktoś nas tu znajdzie- mówię spokojnie po czym Lori się uspokaja i odwraca w moją stronę.
- Teraz mi powiedz- kto ją zabił?
Lori patrzy się na mnie swoimi zaczerwionymi oczami od płaczu.
- Ja- odpowiada cicho.
 Jej słowa do mnie nie docierają.
-Ale jak to? Nie rozumiem.
- Po prostu... - łka Lori- ktoś był w... krzakach, no i ja... się wystraszyłam... i... i... rzuciłam tam nożem.
Spoglądam na dziewczynkę i widzę nóż, sterczący z jej piersi. Mocno przytulam Lori, która zaczęła cichutko płakać. Nie ma ratunku dla tej dziewczynki. Współczuje Lori, której poczucie winy, nie da spokojnie zasnąć.
- Rozumiem, jak się czujesz, ale proszę chodźmy stąd. Muszą zabrać zwłoki, a poza tym pewnie ktoś nas usłyszał. Musimy ruszyć w drogę.
 Lori kiwa głową i podnosi się. Stajemy obok siebie i patrzymy się na biedną Sophie. Zapłakana dziewczyna patrzy się na mnie, a ja wiem o co jej chodzi. Kiwam głową. W tym samym momencie, razem z Lori przykładam trzy palce to ust i wystawiam je przed siebie. następnie bez obracania się, odchodzimy.
 Bez słowa idziemy przed siebie. Nie mam zamiaru jej zagadywać i udawać, że wszystko będzie dobrze. Niech wszystko sobie przemyśli.
 Po pół godzinie, przysiadamy przy drzewie i pijemy wodę częstując się rodzynkami. Słyszę jakieś głosy zza drzew. Na początku myślałam że to jakieś rozwrzeszczane ptaki, ale dźwięki zaczynały być jakieś bardziej... ludzkie, jakby wydawał je człowiek. Razem z Lori, szykuję się do obrony. Zrywamy się na równe nogi gdy słyszymy głos Hanny. Nie ważne co się teraz stanie. Nie wybaczyłabym sobie , gdybym jej nie pomogła. Gdy wbiegam na "pole bitwy" zauważam zgaszone już ognisko, jakieś porozrzucane koce i ogólnie panuje tutaj totalny chaos. Porozrzucane połamane gałęzie i suszone owoce leżące na podłodze. Pieniek który pewnie służył za ławkę, właśnie leżał w zgaszonym ognisku i widać było na nim głębokie cięcia, tak jakby ktoś uderzał w pieniek... Siekierą. Słyszę jak Hannah błaga aby chłopak darował jej życie. Zaraz ją uratuję tylko muszę upewnić się, czy nikogo więcej tutaj nie ma. Zauważam tułów jakiejś dziewczyny. Ale...
 Bez głowy.
 Głowa leży nieopodal. Gdy ją widzę, mam ochotę krzyczeć, wymiotować, ale nie mogę ponieważ Hannah leży właśnie na ziemi, a nad nią stoi jakiś chłopak z siekierą i zaraz jej odetnie głowę. Lori wbija nóż w łydkę siekierowego, co na chwilę go spowalnia ale nadal przymierza się do odcięcia głowy biednej Hannah. Bez zastanowienia wyciągam strzałę i strzelam prosto w głowę chłopaka, który upada na plecy. Siekiera wbiła mu się w brzuch, z którego leje się potok krwi.
 Właśnie zabiłam swojego brata. 

wtorek, 7 maja 2013

PRZEPRASZAM

Chciałam was bardzo przeprosić że nie dodałam ani wczoraj ani dziś rozdziału. Obiecuję ze jutro się pojawi! ~ Annie

sobota, 4 maja 2013

Rozdział 10b- punkt widzenia Lori


Budzę się. Jak to w ogóle możliwe. Odkrywam brzuch. Rana się prawie zagoiła. Boże !! to dzięki lekarstwu!! Gdzie ta kapsuła ?! Obracam się w lewo i widzę kapsułę, a obok niej karteczkę. Biorę ją do ręki i czytam:  ,, Pij to ! następnym razem uważaj złotko- Francessco’’. DZIĘKUJĘ !!!  Czułam się dwieście razy lepiej niż wcześniej. Po prostu na te warunki czułam się fantastycznie. Nie wiem co to było w tej butelce, ale jedno jest pewne- ten płyn jest cudotwórczy.  Zostało mi jeszcze trochę zawartości w butelce więc ją jak najszybciej zakręcam i pakuję do plecaka. Może się jeszcze przyda. Wydaje mi się, że nadal był ten sam dzień, bo w innym przypadku płyn by wyparował. Nie ma co siedzieć więc wstaję. Zarzucam plecak na plecy i ruszam w drogę. Idę przed siebie przez jakiś czas. Wydaje mi się, że nadal jestem w sadzie. DURNY SAD!!! Nagle widzę płytką rzeczkę.  Woda w niej wygląda na czystą i pitną, ale po dzisiejszych wydarzeniach nie mam zamiaru sprawdzać. Postanawiam iść wzdłuż rzeki. Idę analizując wcześniejsze halucynacje. Drzewa znowu stały się normalne.  Nareszcie opuściłam ten zdradziecki sad. Idę przez około 1.5 godziny wzdłuż rzeczki. Słyszę armatę. Coś mnie niepokoi więc oddalam się od wody i idę w głąb lasu. Drzewa były teraz bardzo dziwne. Albo mi się zdaje, albo właśnie zobaczyłam  na jednym z nich małpę. Nagle usłyszałam głosy. Dochodziły zza mnie. Zaczęłam biec.  Widocznie nie wróciłam do pełni sił, bo zaraz potem się zmęczyłam. Biegnę już wolniej i postanawiam zamiast uciekać się schować. Kucam za krzakiem. Słyszę:
- Jestem taka głodna !! chodźcie szybciej- powiedziała dziewczyna z 11.
- Widzę ją !!!- Wrzasnął chłopak z 7. Serce zaczęło mi bić szybciej. Skuliłam się jeszcze bardziej.
- Cholerne małpy. – Warknęła dziewczyna i zaczęła biec- Na co czekasz chodź !!!- krzyknęła na chłopaka, który sekundę później już za nią biegnie. Gdy oddalili się wystarczająco. Oddycham z ulgą. Na wszelki wypadek wyjmuję nóż z plecaka i przy okazji zjadam jedną rodzynkę i biorę łyk wody. Zasuwam go i zarzucam na ramię. Idę spokojnie jakieś 2 czy 3 kilometry. Gdy nagle słyszę armatę. Rzeź. Ciekawe co się dzieje przy roku obfitości. Może bawią się  przy ognisku, albo grają w coś?... A tak w ogóle to co u Sophie. Mam nadzieję, że jakoś sobie radzi. Zabiłabym tego kto by ją zabił, chociaż nie miałam zamiaru nikogo  pozbawiać życia, taki ktoś nie zasługuje na litość. A co z Jackiem?... Nie interesuje mnie to. Ten dureń zyskał moje zaufanie, a zmieszał to z błotem.  Z zadumy wyrywa mnie szum wody. Pewnie jestem niedaleko jakiegoś wodospadu.  Zaczyna robić się ciemno więc przyśpieszam.  Szum jest coraz głośniejszy. Widzę wodę. Zaczynam biec. Nagle staję jak wyryta. Ze zbiornika piła wodę nikt inny jak ANNIE!!! Już  zaczynam do niej biec, ale się powstrzymuje. Bardzo ją lubię, ale tak samo lubiłam Jack’a. Nie dam rady teraz tak po prostu jej zaufać. Postanawiam się nie ujawniać. Obserwuję ją. Ma ze sobą jakiegoś kota. Przypominał mi Rex’a. Wydawać by się mogło, że jest dla niej teraz kimś takim jak dla mnie był Rex. Widzę, że Annie ma koc. Och ile bym dała żeby teraz się ogrzać pod kocem. Jednak pomimo tego nie podchodzę do niej. Jest już noc, a Annie kładzie się spać. Ja chyba tez powinnam.  Nagle na sklepieniu pojawia się godło Kapitolu i pokazują się twarze poległych. Znalazł się tam Jack i jego towarzysze. Mimo wszystko coś w środku mnie zabolało. Nikogo innego z poległych na szczęście nie znałam . Po wyświetleniu odchodzę na bezpieczną odległość, ale tak żebym słyszała kiedy Annie się obudzi. Kładę się w wysokiej trawie po drugiej stronie wodospadu i szybko zasypiam.

piątek, 3 maja 2013

Rozdział 10a- punkt widzenia Lori


Obudziłam się. Była bodajże godzina 11. Miałam się za to ochotę zabić. Straciłam tak wiele cennego czasu. Otrząsnęłam się. Jestem pod drzewem. Obok leży mój plecak. Wszystko się we mnie gotuje. Jak mogę być taka leniwa! I głodna.. I spragniona…  Jestem na siebie cholernie zła. Mój brzuch chyba zresztą też, bo wydaje co chwilę falę uderzeniową... Dobra nie oszukujmy się… Po prostu burczy mi w brzuchu. Nigdy czegoś takiego się zaznałam. Otwieram plecak. Wyjmuję piersiówkę. Biorę malutkiego łyka wody. Pakuję znowu do plecaka. Wyjmuję paczkę suszonych owoców. Biorę się za jej otwieranie, gdy nagle zerkam w lewo i widzę …. JABŁKO !!! Najprawdziwsze jabłko. Rzucam się na nie. Biorę je w ręce i wgryzam się w miąższ. Zamykam oczy. Jest słodkie i soczyste. Po prostu pyszne.  Zjadam je całe i wyrzucam oskubany ogryzek. Jestem już syta. Pakuję plecak i ruszam w drogę. Idę przed siebie około pięć minut gdy nagle zaczyna mi się kręcić w głowie. Idę dalej. Nagle widzę przed sobą Chatkę. Biegnę w jej stronę. Wchodzę przez drzwi. Widzę lodówkę. Otwieram ją. W środku widzę ciasto. Wpycham je sobie do  buzi. Krztuszę się i otrząsam. Właśnie mam w buzi z kilogram piasku.   Wypluwam wszystko. Zdaję sobie sprawę, że to cholerne halucynacje. Głupie jabłko !!! Pewnie było trujące. Marszczę brwi. Jestem pewnie w sadzie. Mam plamy przed oczami. Jestem pewna, że od tak mi nie przejdzie więc sięgam do plecaka słoiczek z lekarstwami. Odkręcam go. Były tam tysiące różnych tabletek, ale żadna z nich nie była podpisana.  W jaki sposób miałam odkryć która tabletka jest na moje ‘dolegliwości’. Nie pozostało nic innego jak próbować na chybił trafił. Na etykiecie jest napis: ,, Nie brać kilku tabletek na raz, tylko w odstępach co najmniej pół godziny’’. Fajnie dzięki Kapitol – pomyślałam gdy zobaczyłam dalszą część etykiety: ,, Możliwe skutki uboczne w postaci wymiotów, zawrotów głowy, rozwolnienia i ran na całym ciele’’. Super po prostu super.  Zakręciło mi się w głowie.  Nie ma rady. Otwieram słoik i biorę jedną z tabletek. Nic się nie dzieje, ale zawroty głowy nie ustają.  Decyduję, aby iśc dalej. Idę przez sad parę minut. Otaczają mnie drzewa różnych gatunków: od wstrętnych, durnych i cholernych jabłoni ze zdradzieckimi, głupimi, debilnymi i pysznymi jabłkami, aż po bananowce z pięknymi dojrzałymi bananami., których ze względów bezpieczeństwa nie mam ochoty próbować.  Sad jest kolorowy i przyjemny, ale mimo wszystko chcę jak najszybciej stamtąd uciec. Przed oczyma widzę śmieszne kolorki. Głowa mi pęka. Gdy nagle zaczął mnie bolec brzuch. Siadam pod drzewem. Wspaniale po prostu. Ból jest przeszywający. Jakby coś zjadało mnie od środka. Czuję pieczenie na brzuchu. Odkrywam go i widzę krwawiącą ranę. Skąd się wzięła? Pewnie przez lekarstwo. Czuję jak cała się palę. Mam nierówny oddech. Tak to pewnie koniec. Rana jest ogromna, a pogłębia się z każdą minutą. Siedzę pod wysokim drzewem. Patrzę w dal czekając na rychłą śmierć.  Naglę jakieś 200 metrów od siebie widzę Mike’a ubranego w swoje ulubione szerokie jeasny i za dużą bluzę. Boże Święty !! Co on tu robi?! Podnoszę się cała obolała . Biorę plecak na plecy i biegnę w jego stronę. Już jestem tak blisko. Chwytam go w uścisku. A on rozpływa się w powietrzu.  Łzy napełniają moje oczy. Sylwetka mojego kochanego braciszka znikła tak szybko. Wiem, że to była halucynacja, ale na łożu śmierci wolałabym ostatni raz na niego zerknąć. Siadam pod kolejnym drzewem iczekam , nie będę przypominać na co. Słyszę szczekanie. Obracam głowę w prawo widzę Rex’a !! Nie mam siły wstać. Próbuję, ale to niemożliwe.
- Rex chodź to psiaku !!- Krzyczę w jego stronę. Patrzy się na mnie, ale siedzi w miejscu.
- REX !!!!- krzyczę – To ja Lori !!!- mój pies odwrócił się i zaczął biec w drugą stronę, w głąb lasu.
- REX!!!- Wrzeszczę najgłośniej jak umiem zapłakanym i zachrypniętym głosem.- REX!!!- Krzyczę jeszcze raz ale on mnie nie słyszy. Łzy lecą mi po twarzy. Zwijam się z bólu. Tak to był już koniec. Opieram się o pień zaciskając zęby i płacząc z bólu i tęsknoty. Nagle słyszę głos jakby należący do mojej mamy:
- Lori kochamy cię
-Pamiętaj- powiedział głos taty. Obracam się dookoła. Nikogo nie ma.  Oddech nie może się wyrównac. Rana się pogłębia. Ocieram łzy i drżącym głosem śpiewam piosenkę, którą nauczył mnie mój tata dawno temu:
,,Kiedy idziesz przez burzę, trzymaj głowę wysoko i nie bój się ciemności.
 Na końcu burzy jest złote niebo i brzmi słodka, cicha piosenka kosogłosa.
 Idź przez wiatr, idź przez deszcz, chodź twe sny są porzucone.
 Idź z nadzieją w sercu i nigdy nie będziesz iść sam,
bo na końcu burzy jest złote niebo i cicha piosenka kosogłosa.’’
Robi mi się biało przed oczami. Jednak mimo wszystko staram się dokończyć piosenkę: I nigdy nie będziesz…… Przerywa mi ciche pikanie. Podnoszę wzrok i widzę małą kapsułę zawiśniętą na gałęzi. Nie mam siły po nią sięgnąć. Jest to moja ostatnia szansa. Ledwo widzę bo umieram, ale spinam się i podnoszę rękę najwyżej jak umiem. ZŁAPAŁAM !!! Ściągam to ustrojstwo z drzewa słabym, ale jak na mój stan silnym pociągnięciem w dół. Drżącymi dłońmi otwieram Przez zamglone oczy nie daje rady przeczytać karteczki, ale wiem że mi na pewno nie zaszkodzi więc ostatkami sił odkręcam buteleczkę i piję łapczywie.  Świat wiruje, a ja zapadam w sen. Tak, dobrze myślisz- umieram.

Rozdział 10 - punkt widzenia Hannah

Nie zdążyłam porządnie zasnąć a ten dureń zaczął śpiewać, rozmawiać i śmiać się. Raczej nie był sam. Może to zawodowcy? Psia kość. Chociaż to nie mogą być zawodowcy, na pewno przeszukaliby okolice! W końcu ciekawość dała górę nad strachem i postanowiłam, że zobaczę kto tam zrobił sobie postój. Sprawdziłam czy wszystko mam. Byłam spragniona i głodna, więc postanowiłam napić się mojej wody. Piłam łapczywie do syta i zauważyłam, że wipiłam całą. Jeżeli będą to zawodowcy, i mnie zabiją, to przynajmniej zginę z nawodnionym żołądkiem, a jeśli będą to ,,zwyki" trybuci to po prostu będę miała siłę się obronić. Hmm siła to nie tylko woda w organiźmie. Postanawiam urwać sobie piętke z chleba i posmarować kozim serem. I tak muszę to jak najszybciej zjeść bo inaczej jedzenie się zepsuje i zmarnuje. Pakuje wszystko, oprócz miecza który mocno ściskam w dłoni. Cicho podchodzę do źródła hałasu. Przez gałęzie widzę, że siedzi tam Chanel z Joshem ! Nie czekając na nic wyłażę z kryjówki i podchodzę do nich. Siedzą przy brzegu wodospadu.
- O Hannah dawno się nie widzieliśmy! - zaśmiał się Josh.
- No jakoś tak wyszło. - przyznałam
- Masz broń! - odezwała się Chanel.
- Tak, wy nie? - zdziwiłam się.
- Znaczy Josh ma, ale ja nie...
- W takim razie mam coś dla ciebie. - powiedziałam z myślą o strzałkach w plecaku. Podałam je Chanel a ona cała w skowronkach, zaczęła dziękować i wytłumaczyła, że ta broń, jest jedyną jaką umie się posługiwać.
- Dobra baby, lepiej choćcie spać w końcu 24 trybutów nie zabiję się samych!- niewiem czy Josh mówił to żartem, czy serio, ale zabrzmiało to złowrogo. Chanel się zaśmiała, a potem na serio położyliśmy się spać. Nie mogłam zasnąć, więc zaczęłam rozmyślać. Ze słów Josha wynikało, że przy życiu zostało tylko 24 trybutów, czyli połowa zginęła w jeden dzień, powiedzmy dwa. Jak tak dalej pójdzie to za kolejne dwa dni będzie po igrzyskach. Niewiem czemu, ale mnie uspokoił fakt, szybkiego końca. Może dlatego, że szybciej oddale się od koszmaru zwanego życiem?
Ranem obudziła mnie Chanel.
- Macie wodę bo swoją wypiłam? - zapytałam.
- Połowę butelki. - odpowiedziała mi Chanel.
Westchnęłam. Wszyscy razem zrobiliśmy przegląd plecaków. Chanel nie miała ani jednego, za to Josh, dwa. W pierwszym było pełno suszonego jedzenia i ta jedna, wypełniona do połowy butelka, a w drugim był śpiwór, koc i narzuta na deszcz.
- Piłaś wogule coś? - zagadnęłam Chanel
- Tak, połowę połowy butelki, a drugą połowę połowy wypił Josh.- śmiała się dziewczyna. Oddaliliśmy się od naszego obozowiska i słonego wodospadu. Po drodze zabiłam królika i bażanta odcinając im... Nie będe kończyć. Uszliśmy zaledwie kilometr, a Josh się gwałtownie zatrzymał. Podeszłam do niego; przed nami rozciągała się ogromna przełęcz. Lecz nie odeszliśmy od niej, szliśmy jej brzegiem,aby w razie niebezpieczeństwa wykorzytać przełęcz. Po jakiś dobrych dwu godzinach naszym oczom ukazała się rzeczka z słodką wodą. Napełniłam bidon i dodałam odpowiednią ilość jodyny tak aby woda nie była (w razie czego) pełna zarazków. Josh zrobił to samo a Chanel nie miała gdzie nalać wody, więc czekała na odkażenie wody razem z nami. Po uzupełnieniu braku wody w żołądku, nalaliśmy odkażonej wody w butelkę i bidon i wróciliśmy się. Może to marnotractwo czasu, ale woleliśmy iść w sprawdzoną kryjówkę. Kiedy dotarliśmy na miejsce, razem z Chanel poszłyśmy się umyć w wodospadzie; w końcu woda była słona, ale nie trująca; jak w morzu. Po kąpieli usiedliśmy wszyscy razem wokół ogniska. Doszliśmy tutaj przed zmierzchem, ale teraz był już zmierzch. Jak nas nie było Josh narąbał drewna swoją siekierą, czyli jego bronią. Wyrwał ją jakiemuś nieboszczykowi. Teraz siedzieliśmy sobie przy ognisku jedząc upieczone już zwierzęta, upolowane przezemnie, zagryzając chlebem z kozim serem. Jedliśmy te rzeczy, za to nieruszaliśmy zapasów suszonego jedzenia. Piliśmy naszą wode bez umiaru, bo w razie potrzeby wody, możemy iść znowu nad rzekę. Jak na arenę, jak na igrzyska, jak na te warunki, to mogę śmiało twierdzić, że mieliśmy dobrze. Kiedy na niebie pojawił się symbol Panem i pojawiły się osoby zmarłych nikogo nie znałam. Umarły dziś cztery osoby, zostało 20 osób. Było już ciemno, gdy ustalaliśmy plan jutra. Ja z Chanel pójdziemy zapolować a Josh pójdzie po wodę. Jeszcze chwile pogadaliśmy, a potem zasnęliśmy, ogrzani ciepłem ogniska...

środa, 1 maja 2013

Rozdział 10- punkt widzenia Annie

 Jestem załamana. Mam świadomość, że zaraz tu przyjdą i mnie zabiją. Zawodowcy. Biję się z myślami. Co powinnam robić? Uciekać, czy może zaatakować? Nie bądź głupia, Annie. Oni mają wszelkiego rodzaju broń, a ty chcesz ich zabić nożem. Walę się pięścią po ręce, aby się skoncentrować. Cóż konar jest szeroki, a ja słyszę ich głosy z tyłu. Może by mnie nie zauważyli? Jeżeli siedziałabym w tym samym miejscu i nie wykonywała zbyt kłopotliwych ruchów, które mogą wywołać hałas, udało by mi się uciec. Może.
 Zbliżają się. Słyszę ich kłótnie.
- Po cholerę, chcesz iść dalej, skoro od kilku godzin nikogo nie zabiliśmy?- mówi to dziewczyna, podajże z jedynki.
- Skąd wiesz? Może znajdzie się tu jakiś idiota, którego można zatłuc- mówi jakiś chłopak.
 Tak. Tym idiotom jestem ja.
- Nie możemy tu zostać?- pyta ponownie dziewczyna.
- Niech wam będzie- warczy chłopak- Znajdźcie jakiś nocleg, a ja zaraz wrócę.
 Nocleg? Panie, to są igrzyska głodowe a nie wycieczka po nieznanym kraju.
 Słyszę jak wchodzą pod drzewa. Oceniają sytuację, jedno drzewo jest za małe, a drugie ma za mało kryjące gałęzie. Podejrzewam że chcą brać innych z zaskoczenia i chcą aby gałęzie były gęsto rozłożone. Nie chcą się ukrywać.
 Nadchodzi pora na moje drzewo. Mam nadzieję że sprawdzą je od tyłu i uznają że jest za małe albo coś. Słyszę rozmowy za plecami. Na razie, nic mi nie grozi. Przez chwilę myślę o tym, aby uciec. Nie, to zły pomysł. Gdy obracam głowę do tyłu, widzę oszczep który wkręca się w ziemie. Zapewne komuś się nudzi. Ucieczka na nic się nie zda. Na razie jestem spokojna, jednak wpadam w panikę, gdy widzę przez gałęzie buty. Kot wpycha mi się na kolana i skula się w kłębek. Mimowolnie, tulę go do siebie z bezradności. To koniec. Czuję jak gałęzie podnoszą się do góry. Nie bronię się, nie staram atakować. Ostatni obraz który widzę, to chłopak z 6. Dziwne. Dołączył do zawodowców. Przybliża twarz do mojej i przygląda mi się. Patrzę na niego bezradnie. Czuję, że moje oczy wyrażają jedno. Śmiało. I tak wiem że to koniec." Chłopak wpatruje we mnie zielone oczy. Po chwili podnosi się i opuszcza gałęzie.
- Nikogo tu nie ma- krzyczy do pozostałych.
 Przez dłuższą chwilę, nie mogę zrozumieć o co chodzi. Co się właśnie stało? Dorwali mnie? Czy ja  w ogóle żyję?
 Właśnie chłopak z 6 darował mi życie. Nie dorwał mnie i nie zabrał do pozostałych. Żyję.
 Odwracam się szybko, bezszelestnie i widzę przez gałęzie czujny wzrok chłopaka. Kot prycha cicho więc cicho go karcę. Słyszę jak zawodowcy idą dalej. Nie ma na co czekać- pakuję rzeczy, wpycham kota do środka, (ale zostawiam lekko otwarty zamek, aby kot mógł wystawić głowę przez szparę, co robi gdy tylko odsuwam suwak) wstaję, obracam się aby zobaczyć czy niczego nie zostawiłam i przedzieram się przez gałęzie jak najszybciej mogę. Słyszę jak kot miauczy, co irytuje mnie więc potrząsam lekko plecakiem aby wziął się w garść. Znajduję jakieś drzewo po drodze i szybko na nie wchodzę. Zatrzymuję się przy miejscu,gdzie jest dużo gałęzi. Kotu udaje się wydostać z plecaka, podchodzi do gałęzi i miauczy rozpaczliwie.
- Nie zejdziesz tam- mówię cicho- chcesz się zabić?
Kot posłusznie cofa się i kładzie mi się na nogach. Słyszę jak cicho mruczy. Daję mu rodzynkę którą je łapczywie. Ja również częstuje się jedną. Postanawiam zbierać siły na jutro, a więc kładę się spać. Nie mijają 2 minuty, a słyszę jak kot pakuje się pod koc.
 Budzę się gdy jest jeszcze ciemno, lecz zaczyna się już rozjaśniać. Pakuję koc do plecaka i postanawiam iść w drogę. Przelotnie głaszczę kota po główce, a on zaczyna ocierać się o moje nogi. Postanowiłam, że nazwę go Sojusznik. Sądzę że to odpowiednie imię.  Nie jest on co prawda trybutem, ale jest sojusznikiem. Pomaga mi tropić króliki, a po lesie porusza się bezszelestnie. Choć czasem mnie denerwuje, to cieszę się że go spotkałam. Przynajmniej nie wbije mi noża w plecy, gdy będę nie uważna.
 Po pewnym czasie, za pomocą Sojusznika, udaje mi się zabić jakiegoś ptaka. Kot rzucił się na niego i wbił pazury w jego ciało, po czym ja wbiłam w niego nóż. Oczywiście w ptaka, nie w Sojusznika. Zrobiło się już jaśniej i ryzykuję rozpaleniem ogniska. Patroszę ptaka i nadziewam go na jakiś kij, który jest amatorskim rożnem. Gdy mięso jest świetnie przypieczone i odpowiednie w środku, posypuję jedzenie koprem, który o dziwo znalazłam obok ogniska. Jest wyśmienity. Kot oblizuje się na widok jedzenia, a ja nie chcę być chamska nawet wobec kota, więc rzucam mu duży kawałek mięsa.
- Masz- mówię.- To twoja zasługa, że nie burczy mi teraz w brzuchu.
 Gaszę ognisko i pakuję pozostałe mięso do oddzielnej kieszonki w plecaku. Kot posłusznie wstaje i rusza za mną. Jest całkiem gorąco, jednak wieje zimny wiatr, co dodaje mi orzeźwienia. Idę w kierunku, w którym uciekałam przed zawodowcami. Nadal dręczy mnie jedno pytanie. Dlaczego ten chłopiec to zrobił? Wydawało się że jest w moim wieku, czyli 16 lat. Może dołączył się do zawodowców, aby uratować sobie życie, a nie ma zamiaru nikogo zabijać? Nie mam pojęcia, ale jestem wdzięczna mu za uratowanie mnie, ale nadal dosyć wstrząśnięta.
 Pragnienie zaczyna mi coraz bardziej dokuczać. Przeszłam może 6 kilometrów od miejsca ogniska, ale nadal nigdzie nie widzę wody. Pomimo że nie mam ani kropli, cieszę się że mam ze sobą jodynę. Gdy wkroplę ją do wody, usunie ona wszelkie bakterie które mogą wywołać wszelkiego rodzaju  choroby, czego bym nie ch
ciała. Co jak co, ale jestem uparta i gdy naprawdę się uprę, jestem wstanie osiągnąć to co chcę. Wierzę że znajdę wodę. Przynajmniej taką mam nadzieję. Nagle, wśród drzew, dostrzegam jakąś dziewczynę. Biorę Sojusznika na ramię, po czym on wbija mi pazury w kurtkę i skutecznie się do mnie przyczepia. Rozglądam się, aby znaleźć szybko jakieś drzewo. Odnajduję dosyć łatwe do wspinaczki i szybko po nim wchodzę. Staram się wejść jak najwyżej, jednak słyszę rozpaczliwe piszczenie kota. Zatrzymuję się na chwilę, sprawnie ściągam go z pleców, lekko rozsuwam kurtkę i wtykam go do środka. Jest już lepiej.
 Wpatruję się w dziewczynę. Wydaje się ona zagubiona i wyczerpana. Po chwili pada na kolana i wbija twarz w ziemię. Słyszę armatę. Co się właśnie stało? Czuję zagrożenie ponieważ nie wiem, czy umarła ona z wykończenia, czy ktoś tam jest i właśnie ją zabił. Nie mogę zejść, bo ja będę następna.
 Siedzę na drzewie od 20 minut i nikogo nie widzę, a więc postanawiam zejść. Poduszkowiec już zabrał ciało dziewczyny. Nie mam pojęcia z którego dystryktu pochodziła. Pamiętam że dostała 6 punktów na szkoleniu.
 Gdy schodzę z drzewa, kot wyłazi z kurtki i staje obok mnie, jakby czekał na to, co teraz powiem. Mówię tylko po cicho, aby za mną szedł, a on posłusznie to czyni. Przechodzę jeszcze jakieś 5 kilometrów. Jestem wykończona, siadam na ziemi, a Sojusznik leży obok mnie. Wydaje mi się, że chce on pić, tak samo jak ja. Dosłownie staję na równe nogi, gdy słyszę szum wody. Biegnę w tamtym kierunku, a  kot za mną. Widzę duży wodospad. Podchodzę do niego i wsadzam palec do wody. Błyskawicznie wyciągam butelkę i napełniam ją wodą. Sojusznik pospiesznie podchodzi do brzegu i pije łapczywie. Sądzę że jemu nic się nie stanie od takiej wody. Wkraplam jodynę i czekam aż będę mogła wziąć łyk.
 Jest już wieczór, a więc szykujemy się do snu. Za krzakami, wchodzę pod koc, a kot wchodzi pod niego i kładzie się na mojej klatce piersiowej.
- Dobranoc- klepię go po głowie i sama idę spać.