piątek, 3 maja 2013

Rozdział 10a- punkt widzenia Lori


Obudziłam się. Była bodajże godzina 11. Miałam się za to ochotę zabić. Straciłam tak wiele cennego czasu. Otrząsnęłam się. Jestem pod drzewem. Obok leży mój plecak. Wszystko się we mnie gotuje. Jak mogę być taka leniwa! I głodna.. I spragniona…  Jestem na siebie cholernie zła. Mój brzuch chyba zresztą też, bo wydaje co chwilę falę uderzeniową... Dobra nie oszukujmy się… Po prostu burczy mi w brzuchu. Nigdy czegoś takiego się zaznałam. Otwieram plecak. Wyjmuję piersiówkę. Biorę malutkiego łyka wody. Pakuję znowu do plecaka. Wyjmuję paczkę suszonych owoców. Biorę się za jej otwieranie, gdy nagle zerkam w lewo i widzę …. JABŁKO !!! Najprawdziwsze jabłko. Rzucam się na nie. Biorę je w ręce i wgryzam się w miąższ. Zamykam oczy. Jest słodkie i soczyste. Po prostu pyszne.  Zjadam je całe i wyrzucam oskubany ogryzek. Jestem już syta. Pakuję plecak i ruszam w drogę. Idę przed siebie około pięć minut gdy nagle zaczyna mi się kręcić w głowie. Idę dalej. Nagle widzę przed sobą Chatkę. Biegnę w jej stronę. Wchodzę przez drzwi. Widzę lodówkę. Otwieram ją. W środku widzę ciasto. Wpycham je sobie do  buzi. Krztuszę się i otrząsam. Właśnie mam w buzi z kilogram piasku.   Wypluwam wszystko. Zdaję sobie sprawę, że to cholerne halucynacje. Głupie jabłko !!! Pewnie było trujące. Marszczę brwi. Jestem pewnie w sadzie. Mam plamy przed oczami. Jestem pewna, że od tak mi nie przejdzie więc sięgam do plecaka słoiczek z lekarstwami. Odkręcam go. Były tam tysiące różnych tabletek, ale żadna z nich nie była podpisana.  W jaki sposób miałam odkryć która tabletka jest na moje ‘dolegliwości’. Nie pozostało nic innego jak próbować na chybił trafił. Na etykiecie jest napis: ,, Nie brać kilku tabletek na raz, tylko w odstępach co najmniej pół godziny’’. Fajnie dzięki Kapitol – pomyślałam gdy zobaczyłam dalszą część etykiety: ,, Możliwe skutki uboczne w postaci wymiotów, zawrotów głowy, rozwolnienia i ran na całym ciele’’. Super po prostu super.  Zakręciło mi się w głowie.  Nie ma rady. Otwieram słoik i biorę jedną z tabletek. Nic się nie dzieje, ale zawroty głowy nie ustają.  Decyduję, aby iśc dalej. Idę przez sad parę minut. Otaczają mnie drzewa różnych gatunków: od wstrętnych, durnych i cholernych jabłoni ze zdradzieckimi, głupimi, debilnymi i pysznymi jabłkami, aż po bananowce z pięknymi dojrzałymi bananami., których ze względów bezpieczeństwa nie mam ochoty próbować.  Sad jest kolorowy i przyjemny, ale mimo wszystko chcę jak najszybciej stamtąd uciec. Przed oczyma widzę śmieszne kolorki. Głowa mi pęka. Gdy nagle zaczął mnie bolec brzuch. Siadam pod drzewem. Wspaniale po prostu. Ból jest przeszywający. Jakby coś zjadało mnie od środka. Czuję pieczenie na brzuchu. Odkrywam go i widzę krwawiącą ranę. Skąd się wzięła? Pewnie przez lekarstwo. Czuję jak cała się palę. Mam nierówny oddech. Tak to pewnie koniec. Rana jest ogromna, a pogłębia się z każdą minutą. Siedzę pod wysokim drzewem. Patrzę w dal czekając na rychłą śmierć.  Naglę jakieś 200 metrów od siebie widzę Mike’a ubranego w swoje ulubione szerokie jeasny i za dużą bluzę. Boże Święty !! Co on tu robi?! Podnoszę się cała obolała . Biorę plecak na plecy i biegnę w jego stronę. Już jestem tak blisko. Chwytam go w uścisku. A on rozpływa się w powietrzu.  Łzy napełniają moje oczy. Sylwetka mojego kochanego braciszka znikła tak szybko. Wiem, że to była halucynacja, ale na łożu śmierci wolałabym ostatni raz na niego zerknąć. Siadam pod kolejnym drzewem iczekam , nie będę przypominać na co. Słyszę szczekanie. Obracam głowę w prawo widzę Rex’a !! Nie mam siły wstać. Próbuję, ale to niemożliwe.
- Rex chodź to psiaku !!- Krzyczę w jego stronę. Patrzy się na mnie, ale siedzi w miejscu.
- REX !!!!- krzyczę – To ja Lori !!!- mój pies odwrócił się i zaczął biec w drugą stronę, w głąb lasu.
- REX!!!- Wrzeszczę najgłośniej jak umiem zapłakanym i zachrypniętym głosem.- REX!!!- Krzyczę jeszcze raz ale on mnie nie słyszy. Łzy lecą mi po twarzy. Zwijam się z bólu. Tak to był już koniec. Opieram się o pień zaciskając zęby i płacząc z bólu i tęsknoty. Nagle słyszę głos jakby należący do mojej mamy:
- Lori kochamy cię
-Pamiętaj- powiedział głos taty. Obracam się dookoła. Nikogo nie ma.  Oddech nie może się wyrównac. Rana się pogłębia. Ocieram łzy i drżącym głosem śpiewam piosenkę, którą nauczył mnie mój tata dawno temu:
,,Kiedy idziesz przez burzę, trzymaj głowę wysoko i nie bój się ciemności.
 Na końcu burzy jest złote niebo i brzmi słodka, cicha piosenka kosogłosa.
 Idź przez wiatr, idź przez deszcz, chodź twe sny są porzucone.
 Idź z nadzieją w sercu i nigdy nie będziesz iść sam,
bo na końcu burzy jest złote niebo i cicha piosenka kosogłosa.’’
Robi mi się biało przed oczami. Jednak mimo wszystko staram się dokończyć piosenkę: I nigdy nie będziesz…… Przerywa mi ciche pikanie. Podnoszę wzrok i widzę małą kapsułę zawiśniętą na gałęzi. Nie mam siły po nią sięgnąć. Jest to moja ostatnia szansa. Ledwo widzę bo umieram, ale spinam się i podnoszę rękę najwyżej jak umiem. ZŁAPAŁAM !!! Ściągam to ustrojstwo z drzewa słabym, ale jak na mój stan silnym pociągnięciem w dół. Drżącymi dłońmi otwieram Przez zamglone oczy nie daje rady przeczytać karteczki, ale wiem że mi na pewno nie zaszkodzi więc ostatkami sił odkręcam buteleczkę i piję łapczywie.  Świat wiruje, a ja zapadam w sen. Tak, dobrze myślisz- umieram.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz